niedziela, 28 września 2014

11. Szarlotka

- Mamo, ty piekłaś to ciasto? - spytał Peter, przełykając kolejny kęs.
- Nie smakuje ci? - zaniepokoiła się pani Wilson.
- Niee. Bardzo dobra szarlotka. - odpowiedział nieszczerze Peter.
- Kupiłam w cukierni przy rynku, "Giselle". Nie miałam dziś czasu, a wiedziałam, że przyjdziesz. Może być, prawda?
- Oczywiście. - Peter ucałował matkę czule w policzek.

                                              XXX

- Dobrze, że już jesteście. - powiedział nadinspektor Peter Wilson do posterunkowych, gdy następnego dnia rano weszli do jego gabinetu.
- Nie spóźniliśmy się przecież, Sir? - posterunkowy White spojrzał na zegarek.
- Nie, ale mamy zgłoszenie. Trzeba pojechać na Sunset Road. - nadinspektor wstał od biurka i wkładając do kieszeni papierosy, wydał polecenia.
- Posterunkowy Black zostaje. Posterunkowy White jedzie ze mną.
- Eee! To nie zdążę się napić kawy. - powiedział rozczarowany White. - Ani zjeść czekoladowego muffina. - dodał smutno, odkładając kartonik z ciastkiem na szafkę. - A, może to i lepiej.


                                              XXX

Policyjny land rover wjechał w Sunset Road i zatrzymał się przy chodniku przed numerem 15. 
- To tutaj, Sir? - spytał posterunkowy White. - Przecież tu mieszka panna Spinster.
- I to właśnie ona zgłosiła, że sąsiadka spod czternastki nie wzięła dziś rano mleka i gazety sprzed drzwi.
- Faktycznie. Eee! Pewnie zaspała. O co tyle zamieszania? - zbagatelizował sprawę posterunkowy.
- Nie zawadzi sprawdzić. O, panna Spinster już nas widzi. - dodał nadinspektor, gdy zauważył twarz w oknie.
Po chwili drzwi się otworzyły.
- Dzień dobry, panno Spinster. Ma pani klucz do ... ? - nadinspektor wskazał drzwi do szeregowca obok.
- Tak, tak. Panna Oliver dała mi kiedyś zapasowy klucz do siebie. Na wypadek zalania, czy innego nieszczęścia. - powiedziała kobieta, sięgając do kieszeni fartucha.
Gdy Peter Wilson otworzył drzwi, panna Spinster zajrzała zaciekawiona do środka.
- Panno Spinster, proszę tu zostać i nikogo nie wpuszczać, a my z posterunkowym sprawdzimy, czy wszystko w porządku, dobrze?
- Nie mogę wejść z panami?
- Niestety, nie.
- Służbista.

                                               XXX

- White, wy idźcie na piętro, ja zostanę na dole. - powiedział nadinspektor i zaczął rozglądać się najpierw w korytarzu i salonie a potem w kuchni. Na stole przykrytym obrusem były dwa talerzyki z okruchami a na paterze większa część okrągłej szarlotki.
- Chyba mnie ta szarlotka prześladuje. - powiedział do siebie i zajrzał do kosza na śmieci. W środku było pogniecione opakowanie z napisem Cukiernia "Giselle", Rynek 1, Lichtown.
Nagle rozległ się krzyk posterunkowego White'a. Nadinspektor opuścił z trzaskiem klapę kosza i pobiegł na piętro.
- Sir, na lewo do sypialni. Niech pan zobaczy.
Na łóżku leżała około pięćdziesięcioletnia kobieta. Miała na sobie buty na obcasach i czerwoną sukienkę. Szyja kobiety była ciasno owinięta apaszką.
- Uduszona, Sir? - spytał posterunkowy.
- Na to wygląda. Ładnie jej się randka udała, nie ma co.

                                            XXX

Gdy godzinę później przyjechała ekipa policyjna z Pleading, nadinspektor Wilson i posterunkowy White poszli porozmawiać z panną Spinster.
- Proszę, niech panowie wejdą. - powiedziała staruszka, wycierając oczy chusteczką. - Już wiem, że nie żyje. Zaparzyłam herbaty. Napiją się panowie ze mną? - spytała z nadzieją.
- Tak, bardzo dziękujemy.
Gdy usiedli w niedużym salonie, panna Spinster bez słowa nalała herbaty do filiżanek i podała gościom.
- Co pani wie o pannie Oliver? - spytał nadinspektor.
- Wyglądają bardzo apetycznie. - posterunkowy White wskazał na kruche ciasteczka na stole. - Mogę się poczęstować? 
Panna Spinster kiwnęła głową, a nadinspektor spojrzał na posterunkowego dyscyplinująco. Posterunkowy cofnął rękę.
- Panna Oliver - zaczęła płaczliwie mówić panna Spinster - mieszkała tu ze dwadzieścia lat. Co jakiś czas z kimś się umawiała, ale to nigdy nie trwało długo. Miesiąc, dwa. Ale może pan wcale nie o to pyta?
- Bardzo proszę mówić o wszystkim, co uzna pani za istotne, panno Spinster. - życzliwie odpowiedział nadinspektor.
- Ostatnio znowu z kimś się zaczęła spotykać. Albo późno skądś wracali, albo on wieczorami dzwonił do jej drzwi. Niech pan nie myśli, że ja sąsiadów podglądam. Co to, to nie. Ale ja już jestem stara i źle sypiam. Każdy szelest mnie budzi.
- Zna pani tego mężczyznę?
- Nie. Panna Oliver nie przedstawiła nas sobie. Zresztą nigdy tego nie robiła. - powiedziała z żalem kobieta.
- A może, zupełnie przypadkiem, widziała pani jego twarz?
- Nie, ale kiedyś jak szli obok siebie, to zauważyłam, że był wysoki, no coś tak, jak pan nadinspektor. Niech pan wstanie.
Nadinspektor posłusznie wykonał polecenie.
- Może nawet kapkę wyższy od pana. I łysy był, to na pewno. Głowa mu się świeciła od latarni, co tu zaraz obok stoi. Dawniej mężczyźni nosili kapelusze. Elegancko wyglądali. Ech ...
- A wczoraj? - odezwał się nagle posterunkowy White, nie odrywając wzroku od ciasteczek.
- Co wczoraj? - spytała panna Spinster i dodała. - Niech się pan częstuje, młody człowieku. Na zdrowie.
- No, kto wczoraj przyszedł w gości do panny Oliver? - wyjaśnił speszony posterunkowy.
- Wczoraj wzięłam tabletki na sen, mój lekarz mi kazał. Doktor John Quincy. A wiecie panowie, on też jest łysy jak kolano i też wysoki. Ale to nie on, na pewno nie. Przecież bym poznała.
- Leczyłyście się u tego samego lekarza? - spytał nadinspektor.
- Ona z tych, co się nie zwierzają, więc nie wiem.
Chwilę później policjanci wyszli od panny Spinster.
- White, ja wrócę na posterunek, a was podrzucę po drodze do cukierni przy rynku. Dowiedzcie się, kto kupował wczoraj szarlotkę. Wrócicie na posterunek pieszo.
- Tak jest, Sir.

                                               XXX

- Sir, deszcz zaczął padać. Zmokłem jak nie wiem co. - posterunkowy White zdjął mokrą czapkę.
- Nic wam nie będzie. Co ustaliliście w cukierni? - spytał nadinspektor Wilson.
- Upiekli wczoraj sześć szarlotek. Rozmawiałem z Clare, sprzedawczynią. - posterunkowy White oblizał usta.
- Macie cukier puder na twarzy. - zauważył nadinspektor.
- Clare mnie poczęstowała pączkami, przecież nie mogłem odmówić, Sir. - odpowiedział posterunkowy i wytarł usta rękawem munduru. - Więc, Clare powiedziała, że wczoraj upiekli sześć szarlotek, a zeszło pięć. - Posterunkowy White zaczął odliczać na palcach. - Jedną kupiła pani Wilson, czyli pana mama, Sir.
- Tak, wiem.
- Drugą sprzedali na miejscu, jako porcje do kawy. Trzecią kupił pan Hughes, powiedział, że idzie do wnuczki w gości. Czwartą doktor Quincy, w sumie to nie wiadomo, po co mu ona była. Może smakosz. A piątą szarlotkę wziął ich główny cukiernik.
- Co za jeden?
- Clare mówi na niego "szef", ale to jej tata jest, he, he. 
- Po co wziął ciasto?
- Powiedział, że wieczorem ma spotkanie z nowym dostawcą zanim cukiernia umowę podpisze, no i nie wypada, żeby cukiernik ciasta nie przyniósł. 
- Taką szarlotką to akurat niewiele zwojuje. - powiedział nadinspektor, mając w pamięci jej smak.
- Proszę? - nie zrozumiał posterunkowy White.
- Nic, nic. 
- Aaaa! Clare jeszcze powiedziała, że jak dzisiaj rano przyszła do pracy, to tej szóstej szarlotki nie było, ale może ktoś z pracowników zabrał, już się zdarzało.
- White, pogadajcie z panem Hughesem.
- Nie wiem, czy jest sens. On ma bujną czuprynę. Siwą. Co prawda, to prawda.
- Skąd go znacie?
- Moja mama jest fryzjerką, od trzydziestu lat go strzyże. To on chyba nie pasuje do rysopisu, no nie, Sir?
- White, porozmawiacie w takim razie z … - zaczął mówić nadinspektor Wilson, ale spojrzał na przemoczony mundur i ubłocone buty posterunkowego White'a i zmienił zdanie. - White, wy zostajecie na posterunku. Black!
Posterunkowy Black prawie wbiegł do gabinetu przełożonego.
- Idźcie porozmawiać z właścicielem cukierni.
- Właścicielem jest kobieta, Sir. Gisela Carlisle. Ale firmą zarządza Tony Carlisle, jej mąż.
- Łysy?
- Goli łeb. - równocześnie odpowiedzieli posterunkowi.
- To w takim razie z nim porozmawiajcie, Black. A ja pojadę do Mallet do łysego doktora Quincy.

                                               XXX

- Ogromna kolejka do pana, panie doktorze. - powiedział ze współczuciem nadinspektor Peter Wilson, gdy tylko wszedł do gabinetu.
- Sezon grypowy. Witam, co panu dolega, panie ... ? - doktor John Quincy wziął do ręki kolejną kartę pacjenta i rzucił okiem na nazwisko. - ... Pani? ... Jennifer? ... Acheson? - spojrzał badawczo znad okularów, czekając na wyjaśnienia.
- Nie jestem pacjentem. - uśmiechnął się nadinspektor, widząc minę lekarza. - Prowadzę śledztwo. Nadinspektor Peter Wilson, policja w Lichtown. Recepcjonistka wpuściła mnie bez kolejki.
- To mnie pan uspokoił, nadinspektorze. Prawdę powiedziawszy, nie mam doświadczenia z pacjentami transgenderowymi. Słucham pana. - powiedział lekarz i spojrzał dyskretnie na zegarek nad drzwiami do gabinetu. Nadinspektor zauważył to.
- Nie zajmę panu dużo czasu. Czy leczy pan panny Spinster i Oliver z Lichtown?
- Panna Spinster jest tu co najmniej raz w miesiącu. Była wczoraj. To co jej doskwiera, to samotność. Poza tym jest w niezłej formie jak na swój wiek. Jest dobrze po osiemdziesiątce. A jakie jest to drugie nazwisko?
- Oliver. Susan Oliver.
- Ach, Oliver. Była raz. Więcej się nie pokazała. 
- Wie pan dlaczego?
Doktor Quincy westchnął i powiedział bez przekonania.
- Może jest okazem zdrowia i nie ma potrzeby odwiedzać lekarza?
- Nie słyszał pan jeszcze, że panna Oliver nie żyje? Została zamordowana.
- To tym bardziej nie potrzebuje lekarza. Chyba, że patologa. Przepraszam pana, nadinspektorze, ale żywi pacjenci czekają.
- Ostatnie pytanie. Co pan robił wczoraj wieczorem?
- Do osiemnastej przyjmowałem pacjentów. Moja żona i córki czekały na mnie w samochodzie przed gabinetem i od razu pojechaliśmy wszyscy do restauracji "Pekin" w Pleading. To nasza ulubiona. Właściwie moja ulubiona, wczoraj były moje urodziny. Z restauracji wyszliśmy około 22.00.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, doktorze. - nadinspektor odwrócił się do drzwi, ale trzymając już klamkę powiedział. - Zapomniałbym. Smakowała panu szarlotka?
- Ta którą kupiłem wczoraj dla recepcjonistki i pielęgniarki z okazji swoich urodzin. Nie jadłem jej.

                                                 XXX

- Czy to Black wrócił? - krzyknął przez otwarte drzwi gabinetu nadinspektor Wilson.
- Tak, to ja, Sir - posterunkowy Black wszedł do gabinetu i ciężko usiadł na krześle.
- Co powiedział Tony Carlisle? - spytał nadinspektor.
- Nie wiem, co o tym myśleć? - powiedział posterunkowy, drapiąc się po głowie.
- Ale co powiedział? - ponowił pytanie nadinspektor.
- Że jej nie zabił.
- Niepotrzebnie od razu powiedzieliście mu, że panna Oliver nie żyje.
- No właśnie, że nie powiedziałem. Oczywiście, że już w całym Lichtown huczy, ale ja jeszcze dobrze nie wszedłem do jego biura, a on od razu do mnie, że jej nie zabił. Jeszcze zanim jakieś "dzień dobry", czy coś. A przecież chodzimy z White'em po ludziach w różnych sprawach, że hałasy w nocy albo, że mandat niezapłacony. No wie pan, Sir. A on tak od razu o denatce.
- Sam się do niego przejadę.

                                                 XXX

- Pan Tony Carlisle? Nadinspektor Peter Wilson. Policja w Lichtown. - nadinspektor podał mężczyźnie rękę na powitanie. 
- Przecież już rozmawiałem z posterunkowym. O co jeszcze chodzi?
- Gdzie pan był wczoraj wieczorem?
- Tutaj w biurze. A gdzie miałbym być? - odparł Tony Carlisle.
- W jakich godzinach?
- Jak wróciłem po lunchu koło 14.00 to do ... to do ... przed 23.00 wyszedłem. - Tony Carlisle wytarł chusteczką spoconą twarz i głowę.
- Dokąd pan poszedł po pracy?
- Do domu, oczywiście.
- O której przyszedł pan do domu?
- Kilka minut po 23. Akurat leciały wiadomości.
- Znał pan pannę Oliver?
- Jak każdy.
- Ja jej nie znałem.
- Żadna strata.
- Co pan ma na myśli?
- Namolna baba i tyle.
- Spotykał się pan z nią?
- Oj tam, zaraz spotykał. A zresztą. Powiem panu, tylko, żeby moja żona się nie dowiedziała. Już mi kiedyś zagroziła, że się ze mną rozwiedzie, jak się będę za babami oglądał. - Tony Carlisle zdjął marynarkę. - Ta Oliver to niebrzydka kobitka była. Umówiłem się z nią kilka razy, najpierw jechaliśmy do knajpki w Pleading, żeby nas tutejsze plotkary nie zobaczyły, a potem, jak już ciemno było, to do niej. Rozumie się, że nie oglądaliśmy klaserów, he, he. Ale ona głupia myślała, że to jakaś miłość wielka, jak w filmie, czy cholera ją wie. Chciała, żebym się rozwiódł. A to wszystko: cukiernia, dom, konto w banku, do mojej żony należy. To gdzie ja się rozwiodę? Głupi bym musiał być.
- Pokłóciliście się wczoraj? - spytał spokojnie nadinspektor.
- To ona zaczęła ... . O, cholera! - mężczyzna zasłonił usta dłonią. - Po czym mnie pan namierzył, nadinspektorze?
- Szarlotka.
- No tak. Kretyn ze mnie. Mogłem wygrzebać to opakowanie z kosza na śmieci.
- I tak byśmy pana złapali. Niech pan opowie, jak było?
- Nerwy mi puściły, tak było. Pali pan?
Nadinspektor wyjął z kieszeni papierosy i zapalniczkę. Tony Carlisle poczęstował się i głęboko zaciągnął.
- Żona mi nie pozwala. Popalam w szopie albo między ludźmi. - mężczyzna zaciągnął się kilka razy, zanim zaczął opowiadać. - Z pracy wyszedłem wczoraj ostatni, było koło 21.00. Pojechałem do Susan. Wziąłem ciasto z pracy. Żeby, nie tak z pustą ręką. Miało być miło. Posiedzieliśmy trochę u niej w kuchni, a potem poszliśmy na górę. A ona nagle z pazurami do mnie. O tu. Niech pan spojrzy. Widzi pan, jak mnie podrapała. To dlatego dzisiaj golf założyłem. Zaraz mnie szlag z gorąca trafi. No więc, krzyczy, że będę musiał się żonie wytłumaczyć. Że teraz to żona się ze mną rozwiedzie i my, znaczy ja i Susan będziemy już zawsze razem. Normalnie, wariatka. Tak mnie wkurzyła, jak nigdy. Miała na sobie apaszkę. Prezent ode mnie. No więc złapałem tę apaszkę. Wie pan, broniłem się, żeby mnie nie drapała, aż w końcu przestała.

                                          XXX

- Lucy, co tak pachnie, kochanie? - Peter Wilson odwiesił kurtkę w przedpokoju, wszedł do kuchni i ucałował narzeczoną na powitanie.
- Szarlotka.

niedziela, 14 września 2014

10. Lichwiarz

- Siekierą? - nadinspektor Peter Wilson spytał, żeby się upewnić, czy się nie przesłyszał.
- Tak, Sir. - posterunkowy White był przejęty. - Tak właśnie powiedziała przez telefon, że jej teść jest zabity siekierą.
- Jedziemy.

XXX

Gdy technicy zaczęli zajmować się miejscem zbrodni, nadinspektor Peter Wilson podszedł do synowej zamordowanego.
- Ma pani jakieś podejrzenia?
Kobieta wyjęła spod swetra gruby zeszyt w przetartej okładce i podała go nadinspektorowi.
- Tu są wszyscy podejrzani.
Nadinspektor spojrzał pytająco.
- Nie wie pan? - Rosie Green była zdziwiona. - Teść był lichwiarzem, z tego żył. Ja w sumie też. To znaczy - dodała szybko - ja nie zajmuję się lichwą, ale prowadziłam mu dom.
Nadinspektor przejrzał zeszyt zapisany starannym pismem.
- Informuje mnie pani o tym? Przecież to nielegalna działalność. - nadinspektora zaskoczyła szczerość kobiety.
Wzruszyła ramionami.
- Teraz to dla niego bez znaczenia. A może przynajmniej znajdziecie mordercę.
- Gdzie przyjmował klientów?
- W domu.
- Czy ktoś groził teściowi?
- Czasem słyszałam podniesione głosy, ale nigdy teścia. On był bardzo spokojnym człowiekiem. Wie pan, on miał … nie wiem, jak to powiedzieć. No, po prostu wystarczyło, że spojrzał i już pan wiedział, że nie ma żartów. Rozumie pan, o co mi chodzi?
Nadinspektor Wilson kiwnął głową i spytał.
- Będziemy mogli potem porozmawiać z pani mężem?
- Będzie z tym kłopot. - westchnęła. - Mąż zniknął dziesięć lat temu. Z dnia na dzień.
- Wie pani dlaczego?
- Nigdy nie podobało mu się to, z czego żyje jego ojciec. Ale żadnego listu nie zostawił. Mówił mi czasem, że jak był młodszy, to marzył o wyjeździe na Alaskę, że to jest życie dla prawdziwego mężczyzny, a nie kisić się w jakimś Lichtown. Myślę, że jest gdzieś na tej swojej Alasce.
- Kontaktuje się z panią?
- Nie.

XXX

- Sir, ale skąd pan wiedział, żeby wykopki zrobić w ogródku u tego starego lichwiarza Greena? No, ja nie mogę! Chłopaki powiedzieli, że znaleźli kościotrupa. Ale historia! - posterunkowy White usiadł na krześle i uderzył dłonią w udo. - Mówią wstępnie, że to mężczyzna, Sir. Trochę sobie w tej ziemi poleżał. Patolog będzie do pana dzwonił.
Rozmowę przerwał dźwięk telefonu na biurku nadinspektora Wilsona.
- O! Pewnie patolog. - ucieszył się posterunkowy White.
- Nadinspektor Wilson. Słucham. - W przeciwieństwie do posterunkowego White'a nadinspektor Wilson nie spodziewał się tak szybko telefonu od patologa.
- Tak pani Green, znaleziono szkielet w waszym ogrodzie. ... Niestety jeszcze nic nie wiadomo na pewno ... Tak, trochę to potrwa. ... Pani Green, proszę nie opuszczać miasta.

XXX

Do gabinetu nadinspektora wszedł posterunkowy Black i starannie zamknął za sobą drzwi.
- Sir, mamy problem. - posterunkowy machnął grubym zeszytem lichwiarza.
Nadinspektor popatrzył w zeszycie na miejsce, które posterunkowy Black wskazał palcem.
- Nie? - powiedział nadinspektor, spoglądając na posterunkowego.
- Tak, Sir. To ojciec posterunkowego White'a. Sto tysięcy funtów.
- Macie absolutną pewność? 
- Tak, Sir.
- Absolutną?
- Tak.
- Wołajcie White'a.
Black wyszedł z gabinetu i po chwili obaj posterunkowi zameldowali się przełożonemu. Nadinspektor poprosił, żeby usiedli.
- White, wiecie, co to jest? - nadinspektor wskazał zeszyt lichwiarza.
- No co mam nie wiedzieć? - zdziwił się pytaniem White. - Ten zeszyt, co stary Green wpisywał pożyczki. - A swoją drogą - zaśmiał się White - co za kretyni, żeby od lichwiarza pożyczać, przecież wiadomo, że potem żywcem skórę zedrze, no nie, Sir? Kretyni, ha, ha.
- White, w tym zeszycie jest pożyczka dla waszego ojca.
White spojrzał z niedowierzaniem na nadinspektora.
- Co pan mówi, Sir? Ale przecież ojciec powiedział, że dostał pieniądze z banku. Boże! Co ja teraz zrobię? - posterunkowy White złapał się za głowę. - Sir, ojciec dołożył mi te pieniądze na kupno i remont domu. Wszystko dawno wydane. Co ja mam teraz zrobić, Sir?
- White, odsuwam was od tego śledztwa. Weźcie sobie urlop jeśli chcecie.
- Tak jest, Sir. - posterunkowy White wstał ciężko z krzesła i wyszedł z gabinetu przełożonego. 
Nadinspektor i posterunkowy Black patrzyli za nim ze współczuciem. Gdy drzwi zamknęły się za Whitem, posterunkowy Black spojrzał na nadinspektora zdziwiony.
- Nie przesłucha go pan, Sir?
- White'a i jego ojca zostawmy na koniec. Może jakiś cud się zdarzy i unikniemy tego w ogóle. Oby. - nadinspektor westchnął i spytał. - Macie jeszcze jakieś rewelacje w tym zeszyciku, Black?
- Kojarzy pan tę budowę nad samym morzem, co od razu widać, że dużo pieniędzy włożone, Sir?
- Jasne.
- Właścicielem jest ten sławny architekt z Londynu. Nico Hurley. Projektuje domy ludziom z pierwszych stron gazet. Obok jego nazwiska jest wpisany milion funtów.
- Sam się z nim rozmówię. Jest teraz w mieście?
- Nie wiem. Ale często go widuję. Chyba krąży między Londynem a Lichtown.
- Są jeszcze takie duże kwoty?
- Aż tyle to nie, ale jest sześćset tysięcy dla Mike'a Cowella. Zna go pan?
- Nie, chyba nie.
- To przedsiębiorca, produkuje jakieś części do samochodów. Współpracuje z większymi od siebie.
- Ach, Mike Cowell. Przecież chodziłem z jego synem do szkoły. Tom Cowell. Ciekawe co z nim? - powiedział do siebie nadinspektor, ale nieoczekiwanie dla niego Black znał odpowiedź.
- Jest profesorem na którymś z amerykańskich uniwersytetów, ale zajmuje się taką dziedziną, że nie potrafię tego powtórzyć. Coś na "A".
- Bogaci ludzie. Stać ich było, żeby Tom studiował w Stanach.
- Na pewno. Wielki dom, na stałe gospodyni, kucharka i ogrodnik.  
- Musimy się spieszyć, więc sami przepytajcie Mike'a Cowella i meldujcie mi, Black. A mniejsze kwoty?
- Jedna kwota niespłacona, to pięćset funtów. Jakiś Clive Woodward. Nie znam go. Jest adres. 12 Barlow Street. A reszta pożyczek pospłacana.
- Jak będę wracał od architekta, to zahaczę o tego Clive'a. Widzimy się potem.

XXX

Nadinspektor Peter Wilson spojrzał w kierunku rozległego budynku w trakcie budowy. Wysiadł z samochodu i podszedł do bramy. Przechodził przez nią elegancko ubrany siwy mężczyzna.
- Przepraszam. - zagadnął nadinspektor. - Czy pan Nico Hurley?
- O co chodzi? - spytał chłodno mężczyzna.
- Policja w Lichtown. Nadinspektor Peter Wilson. - nadinspektor okazał legitymację.
- Przepraszam. Różni się tu kręcą. To ja. Nico Hurley. - mężczyzna podał rękę na powitanie. - Czym mogę służyć?
- Czy zna pan Ryana Greena?
Nico Hurley zawahał się zanim odpowiedział.
- Tak.
- Jak dobrze?
- Nie przyjaźnimy się. To biznesowa znajomość.
- Co ma pan na myśli?
- Chodźmy do biura, tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Nadinspektor rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu, urządzonego ze smakiem, biura.
- Panno Lauren, proszę zrobić sobie przerwę. - Nico Hurley zwrócił się do sekretarki.
- Oczywiście, proszę pana.
Kobieta wstała od biurka, wyjęła z szafki torebkę i wyszła.

Nico Hurley wskazał nadinspektorowi krzesło przy niewielkim stole konferencyjnym.
Gdy usiedli, architekt zaczął mówić.
- Wystartowałem z tą budową rok temu, już dawno powinienem ją skończyć. Jesteśmy nad morzem, to nie to samo, co budowa w głębi lądu i wziąłem to oczywiście pod uwagę, chodzi o grunt, ale pojawiły się dodatkowe trudności. Nie będę pana zanudzał technicznymi szczegółami, w każdym razie, straciłem płynność finansową. Na razie nie mam dużych zleceń, więc praktycznie nie zarabiam, zastój na rynku, a rachunki codziennie wpływają. Trochę pogadałem ze znajomymi i tak trafiłem do Ryana Greena. Nieciekawa postać.
- Jaką kwotę pan pożyczył?
- Milion. A i to nie wiem, czy wystarczy. 
Nico Hurley wstał od stołu i wyjrzał przez okno.
- Ten dom to marzenie mojego życia. Siedziba na starość. Blisko morze, spacery z psem co wieczór. Zachody słońca. Śmieszny ze mnie facet, co?
Po tak osobistym wyznaniu Nico Hurleya, nadinspektor zaczekał chwilę, zanim zadał następne pytanie. 
- Jak pan ocenia swoją sytuację finansową w najbliższej przyszłości?
- Muszę jak najszybciej spłacić Greena. Może w banku coś wskóram, liczę też na dobre zlecenie. Chyba coś się ruszyło. Julia planuje budowę domu w Anglii, chce posłać dzieci do angielskiej szkoły.
Nadinspektor nie przerywał Nico Hurleyowi, któremu myśl o nowym ambitnym zleceniu wyraźnie poprawiła humor.
- Za ostatni film dostała piętnaście milionów dolarów. Mam nadzieję, że się dogadamy. Już byłem w Stanach w tej sprawie.
- A gdzie pan był wczoraj rano? - nadinspektor Wilson zmienił nagle bieg rozmowy.
Nico Hurley spojrzał na nadinspektora badawczo.
- Byłem w pociągu z Londynu, tym o 5.40. Przyjechał zgodnie z rozkładem, czyli o 7.05. Wsiadłem do swojego samochodu, zostawiam go zawsze przy dworcu, i przyjechałem prosto tutaj. Panna Lauren już była, no i Greg Krasinsky miał dyżur przy bramie. Nie pyta pan bez powodu, oczywiście.
- Ryan Green nie żyje. Morderstwo.
- Niech go szlag.

XXX

Nadinspektor wjechał w wąskie uliczki oddalone od morza. Rozglądał się uważnie, żeby nie przeoczyć 12 Barlow Street. W końcu zauważył ten numer na odrapanym szeregowcu i zaparkował przy samym wejściu.
Zanim nadinspektor nacisnął dzwonek, drzwi otworzyły się i wybiegła z nich trójka roześmianych dzieci.
- Pa, mamo, pa, pa!
- Pa! Tylko nie przechodźcie przez ulicę! A pan do kogo? - spytała kobieta, cały czas spoglądając na biegnące dzieci.
- Dzień dobry. Nadinspektor Peter Wilson. Policja w Lichtown. Do pana Clive'a Woodwarda.
- Mąż jest w warsztacie. Proszę niech pan wejdzie.
Zaprowadziła nadinspektora na tyły domu.
- Clive, pan nadinspektor do ciebie.
- Jak coś na dzisiaj, to nie zdążę, chyba, że naprawdę jakaś drobna naprawa. - mężczyzna wystawił głowę ze składziku.
- Dzień dobry. Jestem policjantem.
- A, policjantem? Proszę mówić głośniej, mam problemy ze słuchem. Wypadek w młodości.
- Gdzie pan był wczoraj rano? - zaczął bez wstępów nadinspektor.
- O! Chyba coś poważnego, że pan pyta? Panie ...
- Nadinspektor Peter Wilson. - nadinspektor ponownie się przedstawił, tym razem głośniej.
- Panie nadinspektorze, a gdzie ja mogłem być. Tutaj w domu. Z żoną i dziećmi.
- A inni świadkowie?
- Źle sypiam, koło piątej wyszedłem na papierosa, zamieniłem dwa słowa z Hendricksem. Mieszka obok. Potem ogarnąłem się i poszedłem do sklepu na rogu. Po bułki dla dzieci. Jak wracałem, to firanka się poruszyła u pani Amelii. Myślę, że ona ma lepsze kartoteki niż Scotland Yard. A co się stało?
Nadinspektor odpowiedział pytaniem.
- Zna pan Ryana Greena?
- Jak pan o niego pyta, to pewnie ktoś go zatłukł? Nie dziwię się. Krwiopijca. Nie przelewa się nam, a jak niedawno zachorowała nasza najmłodsza, Agnes, to potrzebowaliśmy pieniędzy na leki. Tak trafiłem do Greena. Dorabiam drobnymi naprawami, ale wszystko mało. Żona nie pracuje. Nie było źle, póki Agnes nie zachorowała.
Nadinspektor wyjął paczkę papierosów i poczęstował Woodwarda.
- Ma pan tu siekierę?
- Siekierą go ktoś rozwalił?! - mężczyzna gwizdnął przeciągle i wszedł do składziku. Po chwili wyszedł z siekierą w ręce.
- Moja jedyna. Bardzo o nią dbam i nie używam do rąbania ludzi, nadinspektorze.

XXX

- Black, jak poszło u Mike'a Cowella? - nadinspektor wstawił czajnik na herbatę.
- W czasie morderstwa był w domu. Żona i gospodyni potwierdzają. Sir, z wizytą jest ich syn, ten profesor.
- Rozmawiałeś z nim?
- Nie. Powiedzieli, że odsypia lot ze Stanów.
- Black, zostańcie na posterunku, a ja jadę do nich.

XXX

- Czy państwa syn dołączy do nas? - spytał gospodarzy nadinspektor Wilson, gdy usiedli w salonie.
- Jeśli pan uprzejmy, nadinspektorze. - w głosie pani Cowell było słychać troskę o jedynaka. - Syn przyjechał ze Stanów przedwczoraj wieczorem, a właściwie w nocy. Jeszcze śpi. Syn jest profesorem. - dodała z dumą bez związku.
- Jestem tu w sprawie morderstwa. Proszę zawołać syna. - nadinspektor był stanowczy.
- Ale ... - pani Cowell nie ustępowała.
- Kochanie, daj spokój. Idź po Toma.
Kobieta niechętnie wstała i wyszła z salonu.
- Ma pan broń? - spytał nadinspektor spoglądając na trofea myśliwskie na ścianie nad kominkiem.
- Patrzy pan na te łby. Nie, nie mam broni. Nigdy nie miałem. To moja żona zajęła się wystrojem wnętrz. Zostawiłem jej wolną rękę. Mnóstwo pieniędzy na to wydała. Powiedziała, że tak jest w rodowych siedzibach, więc u nas też tak będzie. A mój ojciec prowadził pub w Mallet, a ojciec żony był kolejarzem. - Mike Cowell ściszył głos, gdy do salonu weszła żona z synem.
- Witam, nadinspektorze. - powiedział Tom Cowell na widok kolegi ze szkoły i dodał poufale. - Cześć stary. - mężczyźni podali sobie dłonie na powitanie.
- Gdzie państwo byli wczoraj rano? - spytał nadinspektor.
- W domu, tutaj. - odpowiedzieli prawie równocześnie.
- Przed domem spotkałem państwa ogrodnika, Howarda. Poprosiłem, żeby od razu sprawdził, czy żadnego z narzędzi nie brakuje. Przyznał w końcu, że brakuje siekiery. Taką siekierą zamordowano Ryana Greena.
- Och! - krzyknęła pani Cowell. - A kto to jest Ryan Green?
- Pan coś sugeruje, nadinspektorze? - spytał Mike Cowell.
- Pana nazwisko jest w spisie jego dłużników.
Mike Cowell z trudem wstał z fotela, podszedł do barku i nalał sobie koniaku, który wypił duszkiem.
- Panie nadinspektorze, owszem pożyczyłem od tego ... od tego ... - mężczyzna spojrzał na żonę. - Od Greena trochę pieniędzy ...
- Sześćset tysięcy. - powiedział nadinspektor.
- Och! - znowu krzyknęła pani Cowell i zakryła dłonią usta.
- Ale chyba nie sugeruje pan, że zabiłem tego ... Greena? Ja nie od wczoraj prowadzę interesy i nie w takich tarapatach już byłem, wygrzebałbym się. Jak zawsze. - dodał.
- Tom, a co ty masz do powiedzenia? - spytał nadinspektor.
- Nie przyjechałem tu na wakacje, ale w związku z problemami ojca. Rozmawialiśmy o tym przez telefon, uznałem, że sytuacja zrobiła się poważna. Ale z całą pewnością nie zamordowałem nikogo. Mieliśmy ponegocjować z Greenem, z tym, że umówiliśmy się z nim dopiero na jutro.
- Ten ogrodnik, dawno u państwa pracuje? - spytał po chwili namysłu nadinspektor.
- Tak, przyszedł zaraz po szkole. Mieszka na naszej posesji w tak zwanym domku ogrodnika. Nie ma rodziny, więc właściwie chyba nas tak traktuje. - powiedział Mike Cowell.
- Czy znał pana sytuację finansową? - spytał nadinspektor.
- No chyba nie myśli pan, nadinspektorze, że mój mąż konsultuje się z ogrodnikiem w sprawie kontraktów wartych miliony funtów? - odezwała się nagle pani Cowell.
- Pytam tylko, czy mógł znać pana sytuację finansową.
- Nie tylko mógł, ale w jakiejś części na pewno znał. Mam do niego pełne zaufanie. Zdarzało się, że omawiałem swoje sprawy w jego obecności, na przykład przez telefon w ogrodzie, albo w gabinecie przy otwartym oknie. Zawsze był bardzo dyskretny. Co panu przyszło do głowy, nadinspektorze?
- Że jest państwu bardzo oddany i zrobi wszystko, żeby państwa chronić.

XXX

- Witamy White, po urlopie. Robota czeka. - nadinspektor przywitał posterunkowego.
- Sir, a już wiadomo, czyj to szkielet w ogrodzie Greenów?
- Tak, to syn Ryana Greena. 
- Jak zginął?
- Od uderzenia w głowę.
- Ojciec go załatwił? Pokłócili się? - spytał podekscytowany White.
- Wdowa Rosie Green powiedziała, że to ona pokłóciła się z mężem. Popchnęła go, a on się przewrócił i uderzył głową o kant stołu. Zakopała go w nocy w ogrodzie i wymyśliła tę bajeczkę o Alasce.
- Wierzy jej pan, Sir?
- Patolog mówi, że to możliwe.