czwartek, 30 kwietnia 2015

18. "Głos Lichtown"


- I jak? - spytała Lucy.
- Ślicznie - odpowiedział Peter, ledwie rzucając okiem.
-  Ależ, jakie "ślicznie"?! Mam na stopach dwa różne buty. Który lepszy? - Lucy stała przed lustrem, przyglądając się uważnie.
- Prawy - powiedział zniecierpliwiony Peter.
- Na pewno? A lewy? - dopytywała Lucy.
- Też w porządku. Zaczekam w samochodzie - Peter kolejny raz zawiązał szalik i wyszedł przed dom.
- Peter? Peter! Już idę.

                                                  XXX

- Jak przyjemnie - powiedziała Lucy, popijając białe wino i podrygując. - Dlaczego w ubiegłym roku nie byliśmy na balu burmistrza? - dodała z wyrzutem.
- Miałem pilną robotę.
- Więc dostałeś zaproszenie i nic mi nie powiedziałeś? Za karę całą noc będziesz ze mną tańczył - Lucy już się rozglądała, gdzie postawić pusty kieliszek, gdy zadzwoniła komórka Petera.
Lucy spojrzała na narzeczonego karcącym wzrokiem.
Peter odebrał i po chwili rozmowy powiedział ze szczerym żalem:
- Kochanie, przepraszam. Wrócisz do domu z Keatingami, dobrze?

                                                 XXX

- Jasna cholera! Ale gruzowisko! - nadinspektor Peter Wilson ostrożnie stawiał stopy. - Że też nie słyszałem tego wybuchu. No tak, muzyka była na full. A z tego budynku za wiele nie zostało. Ledwie można przeczytać napis z szyldu.
- "Głos Lichtown" - uczynnie podpowiedział posterunkowy White.
- Co to było? Gaz? - spytał nadinspektor.
- Gdzie tam. W tej części miasta nie ma gazu.
- Dobrze, że to wolnostojący budynek, inaczej pół miasta wyleciałoby w powietrze. A tak, to tylko trochę szyb w pobliżu - nadinspektor rozejrzał się.
- Trochę? W tych budynkach naprzeciwko to chyba wszystkie. Harry szklarz wreszcie nie będzie narzekał na brak roboty - White już liczył w myślach zarobek kolegi.
- Ci z "Głosu" potrzebowali kiedyś pomocy od policji? - zainteresował się nadinspektor.
- Kilka lat temu zgłosili kradzież komputerów.
- Znaleźliście złodziei?
- Tak, miejscowe chłopaki. Łatwo poszło. Źle się zabrali do opchnięcia towaru. Jakby im kto cwany zlecił tę robotę, to między nami mówiąc, nigdy nie znaleźlibyśmy tych komputerów.

                                                 XXX

- Jak to wygląda? - nadinspektor Peter Wilson zadał pytanie szefowi ekipy z Pleading.
- Profesjonalna robota. Bomba jak malowanie.
- Terroryści?
- Sprawdzimy to jeszcze, ale na moje oko to nie. Znasz tę gazetkę, jak im tam ... "Głos Lichtown"? Nie podejrzewam, żeby zajmowali się wielką polityką, co? A może drukowali karykatury nie tych, co trzeba?
- Nie kupowałem ich codziennie, ale to zawsze były lokalne informacje i ogłoszenia. Wielki świat ograniczał się do recenzji amerykańskich filmów.
Przysłuchujący się rozmowie posterunkowy White uderzył dłonią w czoło.
- Sir, pan powiedział "terroryści". Przecież niedawno naszą przychodnię przejął doktor Abdul Coś-tam-coś-tam. Nie mogę zapamiętać. To na pewno on tę bombę .... W apteczce u doktora na pewno coś wybuchowego by się znalazło, co nie? - posterunkowy White mrugnął porozumiewawczo okiem.
Nadinspektor nie skomentował tego, ale spytał szefa ekipy:
- Ile osób zginęło?
- Już mamy trzy ciała. A nie wiadomo jeszcze, co z jedną osobą - odpowiedział i dodał z odrazą na widok nadjeżdżających samochodów stacji telewizyjnych. - Padlinożercy, psia ich mać.

                                                XXX

- White, chodźcie do mnie - nadinspektor Wilson wezwał posterunkowego do swojego gabinetu.
- Jestem, Sir - posterunkowy White potknął się w drzwiach.
- Zawiążcie sobie najpierw sznurowadło, bo się zabijecie, a potem na pogrzebie powiedzą, że policjant zginął na służbie.
- A rzeczywiście. Nie zauważyłem - White usiadł niezgrabnie na krześle i zaczął wiązać sznurowadło. - Urwało się. Eee!
Nadinspektor spytał.
- Macie jakieś bliższe informacje o tym nowym lekarzu Abdulu ...?
- Coś-tam-coś-tam?
- Tak, właśnie o nim.
- Więc ... sprowadził się do Lichtown z rodziną. Ma żonę, bodajże Alice, i dzieci. Cała ta rodzina to pewnie terroryści, Sir. Ja bym ich od razu wszystkich aresztował. Nie ma na co czekać.
- Pozwólcie, że to ja zdecyduję.
- Jak pan chce, Sir. Ale, żeby potem nie było, że nie uprzedzałem.
- Będę pamiętał - powiedział z przekąsem nadinspektor.
- Jego dzieciaki chodzą z moimi do szkoły - kontynuował White. - Dwóch synów ma. Sir! - krzyknął nagle White. - Przecież w wieczór wybuchu widziałem doktora na mieście. Miał ze sobą wielką torbę.
- Lekarską?
- Możliwe. Ciemno już było. Pewnie miał tam bombę w środku.
- White, wiecie co? Zajmiecie się kurczakami skradzionymi u Packhamów. Meldujcie mi na bieżąco. A na razie przyślijcie do mnie Blacka.
- Nie przydam się panu przy tym wybuchu, Sir? Może przesłuchać doktora?
- Nie, dziękuję. Jakoś sobie z Blackiem poradzimy. Kurczakami też ktoś musi się zająć.
- Tak jest, Sir.

                                                 XXX

- Dziękuję doktorze, że pan się pofatygował do nas. Kawy?
- Rozpuszczalna?
- No, tak - nadinspektor trzymał w rękach słoik i łyżeczkę.
- Nie, dziękuję. W jakiej sprawie tu jestem? Mam umówione wizyty. Spieszę się.
- Wie pan oczywiście o wybuchu. Proszę powiedzieć, co pan robił w dzień i wieczór poprzedzający ten wybuch?
- Rano przyjmowałem w przychodni, po południu miałem wizyty. Jak co dzień. A wieczorem pojechałem do Londynu. Następnego dnia miałem szkolenie dla lekarzy rodzinnych.
- Czym pan pojechał?
- Pociągiem. Zawsze jeżdżę pociągiem. Mogę wtedy nadrobić lekturę.
- Jak długo trwało to szkolenie? Tylko jeden dzień?
- Tak.
- To nie potrzebował pan wiele brać ze sobą? - nadinspektor raczej stwierdził, niż spytał.
- Zatrzymałem się u rodziców. Mieszkają w Londynie, więc faktycznie nie muszę brać ze sobą przyborów toaletowych i ubrań. Trzymam u rodziców swoje rzeczy. A, pewnie interesuje pana moja torba? Ktoś mnie widział jak ją dźwigam?
Nadinspektor nie odpowiedział, więc po krótkiej chwili doktor dodał.
- Zawsze ją napycham fachową literaturą. Czy to wszystko?
- Tak. Dziękuję.

                                                XXX

- Black, myślę, że paradoksalnie sprawcę znajdziemy, nie szukając go - nadinspektor spojrzał na zdziwioną twarz sierżanta Blacka.
- Nie rozumiem, Sir. To niby jak? Czekamy, aż się sam zgłosi?
- Ależ, skąd! Trzeba się zająć ofiarami.
- Tak pan myśli? Terrorystom to chyba wszystko jedno, kto zginie, prawda? Więc dlaczego mielibyśmy się zajmować ofiarami?
- Dlaczego terrorystom?
- White o niczym innym nie gada, tylko "terroryści" i "terroryści". No i zastanawialiśmy się obaj, dlaczego my prowadzimy sprawę a nie lepsi od nas. Rozumie pan, Sir? Jakieś służby, czy coś?
- Sierżancie! Posterunkowy White zajmuje się skradzionymi kurczakami a nie terrorystami, wybuchami i ofiarami wybuchów - powiedział zrezygnowany nadinspektor. - A wracając do naszego wybuchu, terrorystów już wykluczono.
- No tak. Ale dalej nie rozumiem dlaczego mamy nie szukać sprawcy.
- Black, kto zginął? - spytał nadinspektor cierpliwie.
- Redaktor naczelny "Głosu Lichtown" i jego sekretarka oraz nauczyciel angielskiego z miejscowego liceum, który pisywał do "Głosu" i ta nieszczęsna kobieta, która sprzątała w redakcji. Wdowa po kolejarzu z czwórką dzieci, dorabiała sobie. Dzieci jeszcze małe. Żal tego drobiazgu. Pójdą gdzieś na poniewierkę. A kobieta cicha, spokojna. Może pan ją będzie kojarzył, Sir. Ona w aptece też sprzątała - sierżant Black otarł ukradkiem łzy.
- Rzeczywiście. Pani Holden - nadinspektor zamilkł na chwilę, jakby chciał uszanować pamięć ofiar. - Więc właśnie. Co ma wspólnego redaktor naczelny i ta pani Holden?
- No nie wiem ... on jej płacił za sprzątanie?
- Pewnie płacił. Ale poza tym?
- No to chyba nic więcej.
- Właśnie. Więc dlaczego zginęli razem?
- Ona pewnie zginęła przypadkiem. Miała pecha.
- I ja tak myślę. To nie ona była celem. Zostały jeszcze trzy osoby. Zastanówmy się nad tym piszącym nauczycielem. Co o nim wiemy? Papierosa?
- Nie, dzięki. Ten to musiał mieć wrogów na pęczki. 
- Dlaczego?
- Pan nie czytał "Głosu", Sir?
- Sporadycznie.
- To pan nie wie. Nauczyciel bardzo zaangażowany społecznie był. To nie przypadek, że nie był na balu u burmistrza. W życiu nie dostałby zaproszenia. Wiecznie się burmistrza czepiał, jak nie o fundusze na boisko, to o drogę albo latarnie przy rynku, a jeszcze o ne... ne... 
- Nepotyzm? - podpowiedział nadinspektor.
- O właśnie. Zawsze zapominam. O to też. 
- Burmistrz może nieczysto gra, ale nie podejrzewam go o podkładanie bomb. Nie jego metody. To kto nam zostaje?
- Naczelny i sekretarka. Jego to ja znam, Sir. Tutejszy. Chodziłem z nim do szkoły, pamiętam jak wszystkim opowiadał, że będzie naczelnym "Financial  Times".
- A przydarzył mu się "Głos Lichtown" - skwitował nadinspektor. - A sekretarka?
- Nic nie wiem, Sir. Przyjezdna.
- To idźcie do miasta. Popytajcie ludzi.

                                                XXX

- Ludzie wszystko wiedzą, Sir. Ta sekretarka to bardziej kochanka. Od jakiegoś roku. Mówią, że to czyjaś żona. Przyjechała podobno z Londynu. Pisywała w "Głosie" o kulturze, a to o kinie, a to o cudownym przedstawieniu w Londynie i tego typu. Ale Sir, kto by tam jeździł do Londynu. Nasze kobiety sobie w telewizji serial obejrzą, my sport, i jest kultura, no nie?
- Jak ona się nazywała?
- Widdecombe. Anna Widdecombe. ... Zaraz, zaraz. Sir, jakiś czas temu szeregowiec przy naszej ulicy wynajął jeden facio. Strasznie zamknięty w sobie. Z nikim nie utrzymuje kontaktów. A na nazwisko, też ma Widdecombe. Ale to pewnie przypadek.
- Dość nietypowe nazwisko jak na przypadek - nadinspektor zapalił papierosa. - White mi mówił, że kiedyś ukradziono z redakcji komputery. Czy oprócz tego zgłaszali coś jeszcze? Głuche telefony, brudną wycieraczkę.
- A pewnie, że tak. Jak tylko przyjechała ta niby-sekretarka, to parę razy mieli wybite szyby. Ale potem się uspokoiło. Pewnie dzieciaki. 
- Pewnie mąż. Sprawdźcie tego Widdecombe'a.

                                                  XXX

- Sir, to wojskowy na emeryturze. Więcej informacji nie zdobędę bez podkładki.
Nadinspektor Wilson usiadł wygodniej w fotelu przy swoim biurku, wskazał krzesło sierżantowi Blackowi i patrząc w okno, zaczął wolno mówić:
- Widdecombe ruszył w pościg za niewierną żoną. Z wściekłości wybił kilka razy szybę, ale potem się przyczaił. Wpadł na lepszy pomysł. W internecie na stronie gabinetu są informacje, kiedy gabinet jest nieczynny, więc Widdecombe wiedział, że lekarz wyjeżdża, że będzie widziany z jakąś torbą, gdy będzie szedł na stację. Arabskie pochodzenie doktora i bomba ładnie się komponują i właśnie dlatego on został wybrany na kozła ofiarnego. W domu doktora znajdziemy materiały, z których zrobiono bombę. 
- Więc to jednak doktor - powiedział sierżant Black z ulgą. - Czyli White miał rację.
- Ależ skąd! Skąd wam to przyszło do głowy. Przecież to Widdecombe podrzucił materiały do domu doktora.
- To już nic nie rozumiem. I kto znalazł te materiały? Pan, Sir?
- Nie. Nikt niczego jeszcze nie znalazł, ale znajdzie. My już wiemy jak było, ale mamy za krótkie ręce na byłego wojskowego.
- Teraz nareszcie rozumiem. Sir, przypomniało mi się, że już go trochę nie widziałem.
- Kogo?
- Tego Widdecombe'a.
- Bez obaw. Nie ucieknie. Już Yard się nim zajmie.
- Sir, myśli pan, że on chciał zabić całą czwórkę?
- Przepytają go, to się dowiedzą. Może myślał, że słodka parka będzie sama w redakcji, bo to wieczór, a wyszło inaczej.

                                               XXX

- I co z tymi kurczakami, White? - spytał nadinspektor Wilson.
- Nie mogę ich nigdzie znaleźć. Pewnie już dawno zjedzone, Sir. Mogę zamknąć tę sprawę?
- Macie raport?
- Właśnie skończyłem pisać.
- To go przynieście. Zastanowimy się razem, gdzie mogą być kurczaki. Która to godzina? - nadinspektor spojrzał na zegar nad drzwiami. - Już tak późno. A może zamówimy lunch? Po kanapce z kurczakiem, co?

Olga Walter